Od dawna rozmaite dowody potwierdzają powyższą tezę... Za każdym razem obiecuję sobie - nie na ostatnią chwilę! Moim życiowym mottem powinno być hasło: "co masz zrobić jutro - ZRÓB DZIŚ!!!"... Jakoś chyba nie jest... Wiecznie zaskakuje mnie sterta prasowania, ogrom nauki, 3 guziki do przyszycia od
3 miesięcy na 2 godziny przed..., etc...
No i jak widać z blogiem inaczej nie jest...
Minęły wakacje... Znów jesień... Już się szykuję na zimową depresję. Ale zanim mnie owa dopadnie czeka mnie jeszcze sporo radosnych - mam nadzieję - przeżyć. Ukryć się nie da, że i stres i niepewność i przerażenie czasami zaglądają w oczy... Gdy Marysia daje popis, a ja pomyślę o drugim Indywiduum, które już na dniach będzie z nami, to nie wiem jak to ogarnę... Szczęście całe, że jesteśmy wciąż u Rodziców i jeszcze chwilę pobędziemy, więc pomoc ogromna na pewno, ale i to mnie momentami przeraża. Luksus pierwszej ciąży, mimo zajęć codziennych i egzaminów jakoś się nie powtórzył. Lubię ów stan, ale trzeba przyznać, że i początki były bardziej uciążliwe (choć do przeżycia) i końcówka jest dużo bardziej wyczerpująca, a humory ciążowe to właściwie nieustanne:) Czasami mi na prawdę głupio jak kolejny raz łapię się na wrzasku na Mary, ale cierpliwości nie staje... Mam nadzieję, że po porodzie wszystko wróci do normy... Przynajmniej mniej więcej... I osiągnę znów +/- jakiś spokój emocjonalny.
Marysia dopytuje, kiedy w końcu ten Dzidziuś wyjdzie??? Rozbraja mnie, jak się tak do brzuszka przytula. I na prawdę - trzeba jej to przyznać - jest bardzo wyrozumiała jak na niespełna 4latkę... Zobaczymy jak bardzo bolesny będzie dla niej upadek z piedestału... Przypuszczam niestety, że odczuje to dość wyraźnie.
Na szczęście od września chodzi do przedszkola, więc przynajmniej te 6 godzin mam wolne. No powiedzmy. Odkryłam, że to jednak bardzo mało czasu:) Oszczędziła nam nasza latorośl spazmatycznych płaczów na rozstanie. Chwała jej za to!!! Chyba bym sprawę poddała. Zostawała od pierwszego dnia zupełnie bez problemu. Kryzys miała dnia czwartego, ale też już nie przy mnie:)
W pierwszym tygodniu, przy odbieraniu, z emocji i zmęczenia się rozczulała, ale wszystko do przejścia i teraz w soboty rano jest zawiedziona, że nie idziemy do przedszkola... Na prawdę luksus, mieć te parę - krótkich jak się okazało - wolnych godzin, robić wszystko to samo co się robiło, ale bez stresu, że jeszcze trzeba się nią zająć i bez wyrzutów sumienia, że niby jestem z nią w domu, ale to "zajmowanie się" jest dość bierne i polega głównie na obserwowaniu, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Teraz przynajmniej ma towarzystwo równolatków i animowane zajęcia - przypuszczam, że jej się nie nudzi. A przyznać trzeba, że upominała się o przedszkole już od dobrego roku:)
Przypuszczam, że te godziny przedszkolne będą nieocenione, gdy już pojawi się kolejny Członek naszej rodziny. Jak już pisałam - na dniach.
Na zbiory owoców i innych takich w tym sezonie się nie nadawałam
z przyczyn dość oczywistych, ale w kuchni trochę czasu spędziłam, więc jednocześnie spektakularnych rzeczy przy maszynie nie podziałałam. Choć plany miałam szeroko zakrojone wyszło jeno parę imion...
Jeszcze z dzisiejszego śniadania:) Było pyszne, a jaka zabawa przy przyrządzaniu:)
Przypuszczam, że teraz akurat będzie ciężko z czasem. Zobaczymy, kiedy znów coś napiszę...
Póki co uśmiecham się zza monitora:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz