sobota, 8 marca 2014

5ty miesiąc, czyli prawie półrocze:)

Tak.

Zuźka zaczęła piąty miesiąc.
Nie ogarniam tego. Czas pędzi jak szalony. Dopiero wychodziłam z porodówki. W kapciach, bo mi Mąż zapomniał butów przywieźć:). A dwa dni wcześniej odwiedzili mnie z Marią, która w kapciach została odebrana z przedszkola:).
I chciałabym przypomnieć, że jakiej byśmy wiosny nie mieli tej zimy, to jednak był już listopad:)

Marysię też chciałam urodzić siłami natury, z konieczności skończyło się cesarką. Nie chciałam cięcia, bo mi się wydawało, że to takie pójście na łatwiznę. Chciałam poczuć to, co kobiety przechodziły i przechodzą od tysięcy lat. Okazało się, że cesarka to też nie takie hop-siup. Zdecydowanie nie.
Zuźkę chciałam tym bardziej urodzić naturalnie. Widmo cięcia i kolejnej dziury  w brzuchu wisiało nade mną do samego końca. Po absolutnej ciszy coś zaczęło się dziać dopiero osiem dni po terminie - we wtorek rano. Pół godziny po północy Zu była już przy mnie, nie we mnie... Ból kosmiczny, z emocji cała się telepałam (nawet nie wiedziałam, że tak można:) ale następnego dnia, gdyby nie szwy i ogólne uczucie "obolenia" mogłabym rodzić jeszcze raz.
To zdecydowanie był poród siłami natury na życzenie. Musiałam się właściwie bronić przed cesarką. I ponieważ, jako jedna z mimo wszystko niewielkiej grupy kobiet rodzących i cesarką i siłami natury mam porównanie, zdecydowanie wybieram to drugie! Wiadomo - czasami trzeba urodzić i cięciem cesarskim, ale cieszę się, że było mi dane poznać ból rodzenia. Jak już Zu wyszła i popatrzyła na mnie tymi oczkami jak dwa węgielki, z tym swoim spokojem to, gdyby nie to, że akurat leżałam, to chyba bym usiadła z wrażenia. I później tak sobie leżała w tym swoim przeźroczystym wózeczku i tak na mnie zerkała na zupełnym chilloucie
i czekała aż pozwolą jej się przytulić...

Bezcenne...